Recenzja książki "Życie Zero Waste" Katarzyny Wągrowskiej


WIELOGŁOSOWOŚĆ JAKO ZABIEG LITERACKI

Nie jest to typowa książka, podzielona na typowe rozdziały. Znajdziemy w niej różne elementy, które łączy w zasadzie tylko wspólny temat -  Zero Waste. Bardzo ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie do narracji różnych stylów pisania i wypowiedzi różnych osób oraz wywiadów, które sprawiają, że książka staje się jakby wielogłosową dyskusją na temat ograniczania śmieci w codziennym życiu. Na początek dostajemy wywiad z samą autorką. Nie spotkałam się jeszcze z tym, żeby ktoś zamieścił w swojej książce wywiad z samym sobą. Jest to dla mnie nowość.

W dalszej części można znaleźć trochę danych statystycznych i teorii oraz krótkich "scenek z życia". Zabawne jest to, że autorka w większości przypadków przytacza historie opowiadające o tym, jak NIE UDAWAŁO jej się żyć Zero Waste. Na pewno można poczuć się nieco podniesionym na duchu, że innym też zdarzają się wpadki, ale czy porażki to jest dobry materiał na książkę? Przecież doskonale wiem, co się nie udaje. Kupuję książkę, żeby dowiedzieć się, co inni robią, żeby się udało i... nie dostaję odpowiedzi na to pytanie.

Sytuację ratują cytowane wypowiedzi innych blogerek, które nie wpadły na to, żeby napisać książkę, a którym ograniczanie odpadów o dziwo idzie lepiej (a przynajmniej można odnieść takie wrażenie). Bardzo podoba mi się wywiad z dziewczyną, która prowadzi bezodpadowe życie w Czechach, i jest weganką żyjącą pod jednym dachem z partnerem jedzącym mięso. Wow! To wspaniałe, że tolerują wzajemnie swoje odmienne zwyczaje. Dopiero te przypadkowe, wydawałoby się, wypowiedzi, sugerują, że rzeczywiście da się żyć bez śmieci.

ŻYCIE LESS WASTE, A NIE ZERO WASTE... 

Muszę przyznać z bólem, że jestem zawiedziona tą książką. Autorka uchodzi za guru ruchu Zero Waste w Polsce, a nie zrezygnowała z wielu generujących odpady produktów, np. w kosmetyczce nadal ma plastikowe pudełeczka ze sklepowymi produktami do makijażu, a jej dzieci noszą jednorazowe pieluszki. O co tu chodzi? Czy to nie miała być książka o życiu bez śmieci?

Nie mówię, że to źle. Niech każdy używa, czego chce. W zasadzie nie byłoby się do czego się przyczepić, gdyby ta pozycja była zatytułowana "Życie Less Waste", bo do zera jest tutaj dość daleko. Odpady Kasi Wągrowskiej na pewno nie zmieściłyby się w jednym słoiku. Poza tym autorka w wielu miejscach proponuje bezśmieciowe alternatywy, których sama nie używa. Co dość mocno mnie zaskoczyło. Dobrze, że się do tego przyznaje. Szkoda jednak, że nie proponuje rozwiązań, które mogłaby poprzeć swoją własną codzienną rutyną, bo to byłoby bardziej wiarygodne. Jak można zachęcać innych do Zero Waste, skoro samemu w zasadzie nie stosuje się swoich własnych rad.

Proponowane przez autorkę przepisy są dość skomplikowane, wieloskładnikowe i do ich wykonania potrzebne są półprodukty kosmetyczne, które są przeważnie sprzedawane w plastikowych torebeczkach. Raczej nie spróbuję. Jeden przepis i masa śmieci w koszu. Już przepisy Ewy Kozioł są bardziej bezodpadowe, a jednak Ewa nie podaje się za eksperta od Zero Waste.  Dla porównania przepisy Bei Johnson były w zasadzie dwuskładnikowe i wszystkie składniki potrzebne do ich wykonania mogłam znaleźć w domu albo sklepie spożywczym. Czyli da się!

Chyba nie muszę dodawać, że opcja Bei jest bardziej bezodpadowa, a promowanie przez Wągrowską zamieniania śmieci na inne śmieci mija się z celem. Jest to po prostu bardziej ekologiczne i świadome życie, a nie "Życie Zero Waste", czyli życie bez odpadów. Nie twierdzę, że ograniczanie odpadów w codziennym życiu jest łatwe, tylko myślałam, że w Zero Waste chodzi o to, żeby generować możliwie jak najmniej śmieci, szczególnie tych plastikowych, a nie tyle samo śmieci, tylko wyglądających nieco inaczej...

Nie tego oczekiwałam od autorki bestsellerowej książki i osoby, która jest uważana za wzór do naśladowania. Chyba warto mierzyć wysoko. Może chodziło o to, żeby przekonać opornych do zmiany podejścia na zasadzie małych kroczków, ale nigdzie w książce nie jest to zaznaczone.

NAUKOWY SZNYT 

To tyle o minusach, teraz skupię się na plusach. Osobiście bardzo lubię bloga Wągrowskiej i moim celem nie jest pusta krytyka, bo sama przecież nie jestem idealna.  Chciałam tylko podzielić się moim rozczarowaniem. Zawsze uważałam Katarzynę Wągrowską za bohaterkę Zero Waste, której wielkim dziełem była popularyzacja tego ruchu na terenie Polski, a tymczasem niewiele trzeba, żeby ją przerosnąć. Ale może przemawia przeze mnie zazdrość.

Początkowe rozdziały książki są bardzo inspirujące, napakowane faktami i dobrze przygotowane. Widać, że włożono w nie sporo pracy. Literatura naukowa jest obszerna i można dowiedzieć się ciekawych rzeczy, takich jak na przykład to, że woda z kranu jest zdrowa i tania. W cenie 4 zł można mieć 1000 litrów smacznej kranówki albo 3 litry butelkowanej wody, która wcale nie musi być poddawana tak samo szczegółowym badaniom jak woda z kranu. To naprawdę niesamowite! Nie przyszło mi do głowy, żeby to policzyć, a wynik jest szokujący.

Co więcej bardzo podziwiam Kasię za to, że stara się ograniczać ilość śmieci w swoim otoczeniu, mimo że jej mąż nie włącza się w jej starania, a dzieci zupełnie jej nie pomagają. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to jest bardzo, ale to bardzo trudne. Ja mam podobną sytuację (tylko nie mam dzieci :P). Mojemu narzeczonemu do Zero Waste jest nie po drodze i jestem bardzo dumna z tego, że udało mi się osiągnąć chociaż tyle, że zrezygnował z butelkowanej wody i zamiast wyrzucić coś prosto do kosza, zostawia mi to na blacie w kuchni, a ja wrzucam to do odpowiedniego pudła na odpady do recyklingu.

Kasi pewnie też nie jest łatwo i to pewnie jest przyczyna, dla której sporej części odpadów jednak nie udało jej się wyeliminować. Bea Johnson miała tę przewagę, że udało jej się zaangażować całą rodzinę w misję ograniczania odpadów, a jej mąż nawet pracuje branży zrównoważonego rozwoju. Mimo to nadal uważam, że mogłaby chociaż zrezygnować z tych odpadów, które sama tworzy np. w łazience. Krem do opalania DIY, dajmy na to, można zrobić z czterech składników, a nie z jedenastu! Wiem, bo sama taki robię. Nie wiem, czemu Kasia dodaje do swojego kremu tyle niepotrzebnych zupełnie dodatków, których nie da się kupić na wagę. Chyba już lepiej byłoby kupić gotowy produkt w jednym dużym pojemniku, niż rozdrabniać się na tuzin małych.

Anita Vandyke wyróżnia trzy etapy na drodze do ograniczenia odpadów: 1) mniej odpadów (Reduced Waste), 2) mało odpadów (Low Waste), 3) zero odpadów (Zero Waste). Według hierarchii Anity Vandyke zakwalifikowałabym opcję Kasi do pierwszej kategorii, czyli mniej odpadów. Jest to najmniej radykalna ścieżka, łatwa do osiągnięcia dla osób, które nie chcą zaangażować się całym życiem w Zero Waste. Zdaniem Anity każdy powinien oszacować swoje możliwości i zdecydować się na jedną z tych trzech propozycji i nie sprawi to, że będzie przez to kimś gorszym. Na każdej z nich skorzysta nasza planeta w mniejszym lub większym stopniu. Nie wszystkich po prostu stać na duże poświęcenie dla sprawy, dlatego można zacząć od małych rzeczy i też być z tego dumnym. Kasia jest dumna właśnie z tych małych rzeczy, dlatego tytuł "Życie Less Waste" albo "Życie Reduced Waste", jak określa to Anita, byłby tu bardziej na miejscu.

PODSUMOWUJĄC... 

Jeżeli ktoś  tak jak ja, szuka sposobów na radykalne ograniczenie wyrzucanych śmieci (głównie plastikowych), to ta książka nie jest dla niego. Za to osoby, które chcą po prostu żyć w sposób bardziej świadomy i przyjazny dla środowiska, mogą być zadowolone z lektury, bo jest to swego rodzaju Zero Waste w wersji light. Proponowane rozwiązania są przedstawiane jako rozwiązania bezśmieciowe, ale tylko część z nich faktycznie pozwala ograniczyć śmieci do zera i o nich autorka wspomina raczej jako o ciekawostce niż czymś, co sama stosuje. Szkoda.

Osobiście wolę jej bloga niż książkę, ale to moja opinia :)

Komentarze

Popularne posty